12 września 2013

Góry! Aloha! A nie, to nie tu...

Kocham góry. Naprawdę je kocham. Dla mnie, osobiście, to znacznie lepsza forma wypoczynku niż morze. Bez obrazy dla tych, którzy wolą wodę, ponieważ od czasu do czasu poleżeć na plaży i posłuchać szumu fal jest ogromnie odprężające... Ale tylko przez chwilę. Co prawda nie mam jakiejś wyśmienitej kondycji, żeby zdobywanie szczytów nie stanowiło dla mnie problemu, jednak... to kiedy człowiek się wspina i im jest wyżej, tym bardziej zapomina o swoich problemach, kiedy może się wyciszyć, całkowicie wyczyścić umysł, odciąć od gwaru ulic, odpocząć od samego siebie... To dla mnie jest piękne i całkowicie bezcenne. Dodatkowo ta satysfakcja, kiedy cały zziajany zdobędziesz ten przeklęty szczyt i epickie pytanie, które zawsze pojawia się w mojej głowie: "Co ja w tym takiego widzę?" Chwila zastanowienia...: "Nie ważne i tak to uwielbiam". Tak, zawsze tak jest...

Zaczęłam od wychwalania gór, więc to oczywiste, że piszę tą notkę świeżo po powrocie z nich, choć post publikuję znacznie dużo później. Ze względu na to, jak bardzo je lubię, chciałabym opisać nieco moją podróż, chociażby dla samego faktu, by bardziej utrwalić ją w pamięci... 


Przygotowania, trasa i pierwsza noc...

Kiedyś już parokrotnie z rodziną byliśmy w górach, jednak nasze przygotowanie wskazywało na to, że idziemy raczej przespacerować się po mieście, niż jakobyśmy mieli wchodzić chociażby na pagórek. Tenisówki (bądź sandały), malutki plecaczek, gdzie znalazło się dużo niepotrzebnych rzeczy, ładne ubranie i nic więcej. Tak odziani trzy lata wcześniej weszliśmy na Morskie Oko oraz Giewont. Nogi mnie bolały, to muszę przyznać i pamiętam to do dziś... W tym roku myśleliśmy bardziej racjonalnie. W naszym ekwipunku znalazło się to, co powinno być, czyli trapery, grube skarpety, znoszone i wygodne ubrania, dzięki którym można było się ubrać "na cebulkę", przykrycie na głowę, kilka plecaków oraz peleryny przeciwdeszczowe. W plecaku, natomiast, brak rzeczy zbędnych. Sama woda, coś do przekąszenia, aparat dla upamiętnienia chwil oraz telefon, by zadzwonić do wewnątrzrodzinnego centrum dowodzenia z informacją, że wszystko w porządku. Szczerze powiedziawszy byliśmy z siebie dumni patrząc na to, co bierzemy~
Trasa, jak to trasa - po drodze. Oczywiście minęła mi na słuchaniu muzyki i przysypianiu, bo odzywały się pozostałości choroby lokomocyjnej... Ale brak korków i przyjemny, chłodny wiaterek, który wlatywał przez otwartą szybę eliminowały wszelakie niedogodności.
Dotarliśmy w nocy (coś około 22), tak jak było w założeniach. Wszyscy trochę zgłodnieli, bo nie mamy w zwyczaju zatrzymywać się podczas jazdy aby coś zjeść. Szczęśliwie znaleźliśmy pizzerię, która miała genialne pizzy (nie pytać o nazwę, nie mam bladego pojęcia). Oswojeni z miejscem, po znalezieniu wi-fi oraz wypiciu kilku filiżanek herbaty poszliśmy spać... Jako iż to było nowe pomieszczenie, usnęłam dopiero o 4 rano, kontemplując prostotę i jednoczesną wygodę łóżka jakie posiadałam. Było genialne!


Dzień 1

By się rozruszać, a nie od razu wskakiwać na głęboką wodę, postanowiliśmy, że naszym pierwszym celem będzie Kasprowy Wierch. Ja wchodzę, reszta wjeżdża, a potem zamiana, ponieważ ktoś musi pilnować tych z lękiem wysokości...
Szczerze przyznam, że jestem nadal pełna podziwu dla siebie... Upał +36 stopni, prawie zero chmur a ja w ogóle z domu wyszłam. Trochę nienormalne, ale nie miałam zamiaru marnować dnia tylko dlatego, że jest gorąco. Wysmarowana kremem, żeby się nie poparzyć, z lnianą czapką na głowie, cienko ubrana i z traperami na stopach od samej willi do samego lasu szłam niestrudzenie... W górach pogoda często się zmienia. Nawet nie zaskoczyło nas, że w połowie drogi: kap, kap, kap... i deszcz. W sumie był jak zbawienie. Nie przeszkadzało mi nawet chodzenie w tej ulewie, bo zimny deszcz na gorącej skórze... Cudowne uczucie~ Jednak powstrzymano mnie, żeby iść dalej ze względu na plecaki. Zapakowaliśmy je w miarę lekko, ale gdyby całe nasiąkły wodą, stałyby się ze trzy razy cięższe. Płaszczy nie chciałam zakładać bo ich nie znoszę... Wolałam być już cała mokra niż mieć to coś na sobie. Tak oto mój genialny pokręcony umysł założył konstrukcję z płaszczy tylko na plecaki, w dodatku tak, że w każdej chwili mogliśmy założyć kaptur na głowę. Byłam z siebie dumna! Zaczęliśmy iść dalej do schroniska, chwila odpoczynku i dalsze wspinanie się. Niestety pod koniec znowu wyszło słońce, które prażyło niemiłosiernie. Szczerze powiedziawszy już powoli przestawałam dawać radę, ponieważ nie znoszę dobrze rozrzedzonego powietrza przy zerowej aktywności wiatru. Za każdym razem powtarzaliśmy zdanie (mojego autorstwa~): "Człowiek wachluje i wachluje tymi płucami a tu i tak nic!". Śmiać mi się chce, kiedy przypomnę sobie jak musiałam wyglądać ziejąc jak pies, starając się złapać choćby odrobinę tlenu. Epic... Dotarliśmy na szczyt, poczekaliśmy na resztę aż przybędą kolejką i... CHWILA DLA FOTOREPORTERÓW (w końcu zdjęcia w krawaciku muszą być...). Wtedy miałam dłuższą chwilę na rozejrzenie się, uświadomienie sobie gdzie ja wlazłam i podziwianie cudownych widoków w pełnej krasie, oświetlonych mocnym, wręcz rażącym słońcem. Ci, którzy mieli schodzić już dawno poszli, my czekaliśmy na kolejkę. Połaziliśmy trochę, żeby moje nogi się nie zastały, bo wtedy za nic nie ściągnęliby mnie z tego Kasprowego... Nadszedł czas na zjazd. Osoby, posiadające lęk wysokości weszły w sam środek tłumu, byleby nie widzieć gdzie są. Ja, oczywiście, przylepiłam się do szyby, mając za zadanie robić zdjęcia. Po przyzwyczajeniu się do warszawskich autobusów w tej kolejce nie musiałam się niczego trzymać, nawet kiedy co jakiś czas sobie skakała i się bujała...Wszyscy się na mnie dziwnie patrzyli, jak pykam zdjęcia z bananem na twarzy, nie trzymając się absolutnie niczego, wręcz swobodnie latając po miejscu jakie mi zostało. Trudno, wakacje miałam~ Potem dzień był dość monotonny. Chodziliśmy po całych Krupówkach w poszukiwaniu szybkiego jedzenia, bo nie mieliśmy zamiaru czekać głodni aż tamci wreszcie zejdą. W końcu tak pochłonął nas spacer, aż ni stąd, ni zowąd zadzwonił telefon, że już na nas czekają pod willą. Byłam zaskoczona, ale jednocześnie szczęśliwa, bo jeden, malutki hamburger nie był wystarczający dla mojego żołądka. Oczywiście, odwiedziliśmy naszą ulubioną restaurację, w której hitem dnia okazał się kelner... Kocham tego człowieka. Wylała mu się cola na tacy. Odłożył, wziął następną, za chwilę wrócił i dokończył tą, co wylał... Albo, kiedy podszedł do nas by przyjąć nasze zamówienie. Chciał zapalić świeczkę, jednak nie miał przy sobie zapalniczki. W końcu zapytał osoby obecne na balkonie, czy nie mają czegoś do zapalenia, znalazła się jedna. Potem na odchodne: "Czy ktoś jeszcze? Bo ten pan tutaj świeci.". Takim oto sposobem stał się naszym faworytem i utwierdził nas w przekonaniu, że ta restauracja jest dla nas najlepsza...


Dzień 2

Tak szczerze to ja już nie pamiętam, co wtedy było... Jednak przeglądając daty, okazuje się, że tego dnia poszliśmy sobie na malutki spacerek do Jaskini... Mroźnej w dodatku. Według mnie wybór miejsca był idealny. Upał prawie +40 stopni, zero wiatru, prawie zero chmur... W Dolinie Kościelisko znajdował się strumyk nad którym się zatrzymaliśmy, w dodatku wokół rozciągał się piękny las. Wspaniałomyślna ja, napełniłam puste butelki wodą, które inni chcieli wyrzucić. "Chyba ich pogięło...", jedynie to mi przychodziło na myśl... A dlaczego tak bardzo chciałam je napełnić, okazało się po wyjściu z Jaskini. Jednak o tym zaraz. Skierowaliśmy się w stronę Jaskini Mroźnej. W czasie drogi było mi tak gorąco, że musiałam zdjąć bluzkę. Kiedy dotarliśmy do jej wejścia, jedyne co usłyszałam to: "Paulina, zakładaj bluzkę! Jest tam AŻ 6 stopni... Na plusie!". Posłusznie znowu ją założyłam i wkroczyliśmy do pięknej krainy, gdzie było dużo chłodniej niż na zewnątrz. Jestem osobą zimnolubną, więc takie temperatury, jakie tam panowały naprawdę, ale to bardzo mi odpowiadały. Wszędzie było mokro, jak spojrzało się w górę nawet śnieg był! Ale przez to, że wszędzie woda a moja słaba koordynacja ruchowa dawała o sobie znać, musiałam sobie radzić i zjeżdżać na tyłku (tak, zgadza się, nienawidzę schodzić w dół... po niczym, nawet po schodach...). Kiedy wyszłam, okazało się, że cały tył mam w błocie. I wiecie co...? Spodziewałam się! Od razu w pełni zadowolona pokazałam butelkę z wodą ze strumienia. Doprowadziłam się do stanu używalności, a także reszta skorzystała, chłodząc sobie karki (nawet po godzinie ta woda była nadal zimna). Byłam z nas dumna, ponieważ nikt z nas nie ucierpiał. Kiedy szliśmy, przez dłuższy odcinek widzieliśmy plamy z krwi. Trochę mroziło krew w żyłach, ale trupa po drodze nie było, więc to oczywiste, że ktoś musiał się skaleczyć, bo o to łatwo było. Zeszliśmy czerwonym szlakiem po dokładnie 537 schodkach... Hwaiting osoby z lękiem wysokości! Wyszliśmy prosto... nad strumyk! No kto by się spodziewał... Tym razem, to już kazano mi chodzić i napełniać butelki wodą, by mieć czym się ochłodzić. Była to też dobra lodówka, bo rzeczy w kontakcie z butelką nieznacznie, ale odczuwalnie zmniejszały temperaturę~ Co ja najbardziej pamiętam z tej wyprawy? To błogie uczucie zimnej wody na nagich nogach i dłoniach... Cudo. Mając chwilę czasu oddaliłam się po kamieniach nieco od ludzi, upajając się szumem strumienia oraz wiatru między drzewami. Mogłabym tam przesiadywać godzinami. Zamknąć oczy i oddalić się od świata tutaj. Coś pięknego~ Eh, no i znowu odpłynęłam... Powrót!


Dzień 3

Wielki dzień, który miał zwieńczyć nasz przyjazd w góry - wyprawa na Rysy. Pobudka o 5 rano. I nawet udało im się mnie obudzić za pierwszym razem... W dodatku spałam tylko 4 godziny. I byłam nawet wyspana! Seems legit... Dobra, nie ważne. W pełni podekscytowana, wyszłam z innymi w poszukiwaniu busa/taksówki/czegokolwiek innego, co zabrałoby nas na parking pod Morskim Okiem. Niestety, jak to już wcześniej nam powiedziano, ludzie teraz są zbyt leniwi i mało rozgarnięci. Na wyprawę w góry wybierają się, kiedy wstaną, czyli tak koło 10-12, a potem w pośpiechu wracają do domu. I tutaj mieszkańcy Zakopanego mieli rację. Po dotarciu na parking i wyruszeniu dalszą trasą (asfalcie... wiedz, że cię i tak nie lubię) spotkaliśmy dosłownie kilka malutkich grupek. Od 2 do 4 osobowych. Trochę popadało, ale nadal wchodziliśmy, mając nadzieję na poprawę pogody. Dotarliśmy do Morskiego Oka, choć, o dziwo, dużo rzeczy zdawało nam się nowych, natomiast inne pamiętaliśmy jakby z wczoraj. Ciekawie, ciekawie... Widok niestety nas nie zachęcał do dalszej podróży. Mgła była tak duża, że nie byliśmy w stanie dojrzeć połowy jeziora, nie mówiąc już o przeciwległym brzegu. Mimo to, nadal szliśmy w stronę Rys, choć zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to lekko chore. Wokół Morskiego Oka aż nad Czarny Staw szło mi się genialnie... Nic dodać nic ująć. Przystanęliśmy tam na chwilę, myśląc czy aby pójść dalej. Kiedy się rozglądaliśmy, brzeg był ledwo widoczny. Nie mam pojęcia jak ten staw wygląda, tak szczerze... Nie miałam okazji na niego popatrzeć. Jednak... coś, sama nie wiem dokładnie co, pchnęło mnie naprzód. Nie znałam drogi, nikt za mną nie szedł, sama poszłam w stronę Rys. A to ja byłam osobą, która najprędzej mogłaby się poddać. Pełna radości szłam przed siebie, a pozostali musieli mnie gonić. Czekając na nich słuchałam tej ciszy wokół. Była ona tak duża, że moje uszy dosłyszały głosy zza góry, tych, którzy byli przy samym Czarnym Stawie, a ja przecież byłam już spory kawałek dalej. Niesamowite, prawda? Korzystając z chwili przerwy założyłam swoje rękawiczki, które specjalnie zakupiliśmy na ten dzień. Ja potrzebuję się chwytać wszystkiego. Nie wchodzę tylko nogami, ale wykorzystuję wszystko co mam i potem okazało się, że dobrze zrobiłam. Zaczęliśmy iść dalej, tak cały czas w górę i w górę. Dotarliśmy do śniegu, którego było znacznie więcej niż trzy lata temu. Minęła kolejna godzina. Chmury nadal błądziły po niebie, wyglądając coraz bardziej niebezpiecznie. Przysiedliśmy na chwilę, żeby już na poważnie obmyślić sprawę powrotu. Spędziliśmy tam z jakieś 15 minut. Rozejrzeliśmy się. Mama stwierdziła, że jeszcze chwila a będzie padać i grzmieć. Niestety ostateczna decyzja przypadła mnie i mojej nienawiści do schodzenia w dół. Rozważaliśmy dwugodzinną trasę w górę, ale... zdecydowaliśmy się na powrót. Czułam się winna, sfrustrowana i w ogóle byłam zła na siebie, jednak na wariata też nie mogliśmy iść. Zeszliśmy znacznie niżej. Jakiś czas później "szacunki" płynęły do mnie bez ustanku za wyczucie czasu. Najpierw rozszalała się ogromna ulewa. Zmusiło mnie to do założenia płaszcza, choć, jak już wspomniałam, go nie znoszę. Kiedy byliśmy blisko stawu, zaczęło porządnie grzmieć. Cieszyliśmy się, że jednak jesteśmy niżej niż wyżej. Bardziej bezpieczni. Znacznie się ochłodziło. Zaczęło mi być zimno, ale przez dłuższy czas mi to nie przeszkadzało. Nad Morskim Okiem zobaczyliśmy kolejny hit dnia. Panna młoda w czarnych tenisówkach! Myślałam, że ja tam zaraz padnę i im wszystkim przyłożę. Ale za mną stała mama, więc nie miałam okazji. W sumie to nie była moja sprawa, prawda? Kiedy zbliżaliśmy się do schroniska, zauważyłam masę ludzi. Tłok, tłum, czarna masa... nie, to chyba nie do tego... Nie ważne. Byłam przerażona ich ilością no i w sumie lekkomyślnością (sandałki!). I sprawdziło się to, co mówili nam w busie jak i w taksówce. Śmieszne... Na chwilę przystanęliśmy, żeby skorzystać z łazienki i odpocząć. Wkrótce w pośpiechu wyruszyliśmy z powrotem po asfalcie (nadal cię nie lubię). Myślałam, że mnie tam zaraz szlag trafi. Mama już wiedziała, że jestem bliska od pobicia kogoś i nie spuszczała mnie ani na chwilę z oka. Nie dość, że pełno tam ludzi, co już i tak działało mi na nerwy, to schodząc po kamiennych schodkach, napotkaliśmy grupkę ludzi... Pijanych. Już byliśmy gotowi im przemówić do rozumu, aż jedna dziewczyna się nie wywaliła (ma szczęście, że tylko na tyłek... ciekawie by było jakby poleciała do przodu...) i żeby nie wzbudzać podejrzeń, szybko ich ominęliśmy. Niestety to nie był koniec wrażeń, no na moje oh, jakże wielkie szczęście, dwukrotnie, powtarzam, dwukrotnie dym z papierosów poszedł mi prosto w twarz. Byłam tak zła, że bluzgałam na głos bez pamięci. Nikt mnie specjalnie nie powstrzymywał, ale pierwszy adresat przyspieszył kroku i nawet się nie odwrócił. Drudzy natomiast, znaleźli się za jakiś czas. Kolejni nienormalni, a ja w pełni nabuzowana, przyśpieszyłam z bardzo silną i widoczną intencją pobicia. Na ich szczęście napotkaliśmy kozę, która cichutko sobie jadła trawę i przy której mogliśmy się zatrzymać. Wyciszona widokiem tak spokojnego zwierzęcia mogłam iść dalej w miarę równomiernym krokiem. Niestety tyle emocji, które rozgrzewały mnie od środka, wyparowało i bardzo szybko się wyziębiłam. Nie było to przyjemne. Mokra, zziębnięta, głodna z bolącymi nogami... Nie chcę powtórki. Szybko zaprowadziłam nas do busu, bo miałam serdecznie dosyć ludzi, dodatkowo chciałam się wygrzać. Wparowałam do mieszkania i pierwszą rzeczą jaką zrobiłam to wlazłam do łazienki, napuściłam gorącej wody tak, że aż całe lustro zaparowało, a kiedy wyszłam gorąca herbatka czekała na stole. Po takim dniu było to coś pięknego. Napaliliśmy ogień w kominku, przyciszyliśmy telewizor i zwyczajnie siedzieliśmy w ciszy. Może i jestem dziwna, ale to naprawdę mi się podobało. Kiedy zaczęło się robić ciemno, wyszliśmy na obiad. Ja, oczywiście, miałam całą bluzę mokrą (dlatego najszybciej ze wszystkich zmarzłam), więc musiałam pożyczyć od taty. Uwielbiam męskie ciuchy, więc w pełni zadowolona szłam przez ulice, w leginsach i za dużej, workowatej bluzie. Niestety nasz kelner nas nie obsługiwał.


Dzień 4

 Ostatni dzień wycieczki. Spaliśmy długo, a przynajmniej mnie na tyle pozwolono. To w sumie się nie liczyło, póki nikt nie próbował mnie budzić. Kiedy wstałam od razu zaczęła się dyskusja, gdzie mamy dzisiaj zawędrować. Cel wakacji w górach został osiągnięty, ale nie chcieliśmy z rana pakować się w korki i taki upał. Woleliśmy oddać pokój, być przez jakiś czas bezdomni niż siedzieć w samochodzie i się gotować. Uważam, że to była naprawdę wspaniała decyzja. Po zabraniu wszystkich rzeczy, kiedy chcieliśmy pojechać na najbliższy parking... Po prostu nie było jak się przecisnąć. Wszyscy jak jeden mąż wyjeżdżali z Zakopanego, jeden za drugim... Ulżyło mi jak to zobaczyłam. Nie posiadając odpowiednich butów, ponieważ wszystkie trapery były mokre, musieliśmy się udać na jakiś pagórek. Wybraliśmy Gubałówkę. Trzy lata temu wjeżdżaliśmy na nią, teraz chcieliśmy wejść. Nie była wysoka, wręcz chwila drogi. Ale w tenisówkach nie wchodziło się na nią dobrze. Piasek, glina, korzenie i małe kamyki, które po chwili było czuć spod podeszwy. Co prawda, ja już nieco wyrobiona, wskakiwałam sobie na tą górkę, co chwila sprawdzając czy moja siostra idzie. Śmieli się ze mnie, że jeszcze młoda to energię mam, dodatkowo jako jedyna szłam z obciążeniem - plecakiem pełnym wody. I tak skakałam od jednych do drugich, bo pić im się chciało. Dodatkowo pod koniec doszło mi kolejne obciążenie... Moja siostra już nie dawała rady, więc złapała się mojego plecaka i musiałam ją dźwigać na samą górę! Trudno się mówi, przecież nie mogłam jej tam zostawić, nawet jeśli niedaleko była mama. W sumie cały pobyt na Gubałówce spędziłam na szukaniu pocztówki. Obleciałam wszystko, ale nie było ładnych aż w końcu wzięłam tą, którą tolerowały moje oczy... (tak, ona była dla Ciebie, oppa~). Po jakimś czasie z daleka zaczęliśmy obserwować grupkę ludzi. Nic specjalnego, ale my już wywęszyliśmy podstęp. Gość, który kręcił kubkami i jeden podstawiony (bysior), który co jakiś czas podchodził i sobie grał, zachowując się tak jakby był tam pierwszy raz. Haha, don't say... .Kiedy już emocje zaczęły brać górę nad zebranymi, powolutku się ulotniliśmy, bo wiadomo, że zaraz doszłoby do szarpaniny, a wtedy najlepiej się kradnie, nie? No a my z tych, co do bójki pierwsi... Poszliśmy na obiad, ale znowu naszego kelnera nie było! W międzyczasie wytrenowałam śliczniutki charakter pisma i wybazgrałam wszystko na pocztówce. Ja z tych co szybko się gubią, więc cały czas powtarzali mi jak dotrzeć do poczty. A i tak myślałam, że się zgubiłam... Jednak nie! Tylko ta droga strasznie długa, prosta ale długa... Weszłam w pełni zadowolona do tej poczty i od razu uśmiech mi zrzedł. Patrzę lewo - sala A, patrzę prawo - sala B... gdzie iść? Błąkam się, czytam wszystko co popadnie i tak nie wiem gdzie mam pójść po ten jeden znaczek! Rozglądam się, stoję pół godziny, patrzę... Ludzie coś robią przy jakiejś maszynce... Odeszli a ja szybciutko do niej, patrzę... numerek trzeba wyciągnąć! Trochę techniki i człowiek się gubi, naprawdę... Ale znowu trzeba wszystko czytać, bo to nie wystarczy wyciągnąć numerek... Oj nie... Musisz wybrać odpowiednią literkę spośród sześciu, czy siedmiu... Musisz na nią kliknąć i dopiero masz numerek... I jeszcze żeby nie było tak łatwo to była jeszcze jakoś misternie zaszyfrowana... Myślałam, że się załamię. Jakimś cudem udało mi się trafić do odpowiedniej sali i w odpowiedni moment, kiedy mam podejść. Na szczęście była tam miła pani, aż zapomniałam o moim nierozgarnięciu. Dostałam znaczek i mogłam wysyłać! Tylko gdzie? Rozglądam się, bo wcześniej gdzieś mi czerwona skrzynka mignęła przed oczami... Znowu chodzę i szukam, aż wreszcie znalazłam! Teraz wyjście... Jak dobrze, że było duże bo bym znowu się zgubiła. Szukając miejsca, gdzie zostawiłam wszystkich, stwierdziłam, że takie duże miasta, a przynajmniej tak zatłoczone ulice nie są dla mnie. Od razu się wkurzam, że naruszają moją przestrzeń osobistą, robią korek, nagle się zatrzymują, albo idą całą szerokością i nie ma jak przejść. Masakra, nigdy więcej. Idąc na parking pojawił się hit dnia! Chcąc trochę porozmawiać z mamą, zostałyśmy trochę z tyłu. Nagle podjeżdża do nas jakiś samochód, facet wyglądał na trochę... pobudzonego, że tak to ujmę. Trochę (czytaj: tak bardzo, że miałam ochotę ukręcić mu ten napalony łeb...) mi nie pasował z twarzy, więc szykowałam się do wymierzenia prawego sierpowego. Był niefortunnie ustawiony... dla niego. Zadaje pytanie: "Czy w pobliżu jest jakaś agencja towarzyska?". Tak szczerze nie wiedziałam, co mam robić... Bić, czy jeszcze nie? Patrzę na jego pasażera... Młody jakiś, miałam nie dające się odepchnąć wrażenie, że to jego syn, ale... no cóż, w sumie nadal tak myślę. Moja mama szybciej otrząsnęła się z szoku i milutko odpowiedziała: "Nie wiem". Nie spodziewałam się tego po niej... Liczyłam na coś w stylu: "A wyglądam jakbym korzystała?", albo tak bardziej po mojemu: "Takiej gęby na bank nie przyjmą", czy też: "Obok pasażer, taniej będzie". Żałuję, że wpadłam na to ciut za późno... Mówi się trudno. Wreszcie, tak, zgadza się, wreszcie, weszliśmy do samochodu i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Okrężną drogą, a co!

15 kwietnia 2013

Czego Jaś... nie wspomnie?

Dawno mnie tutaj nie było, ale to nie tak, że nie miałam pomysłów, co napisać, czy też nie miałam czasu... Sama nie wiem, co było przyczyną mojego zastoju. Widocznie tak miało być.

Każdy zna pewnie to przysłowie "Czego Jaś się nie nauczy tego Jan nie będzie umiał", prawda? No, trudno, żeby było inaczej... Zbliża się koniec roku, mnie czeka matura, czyli sprawdzenie mojej "wiedzy" z ostatnich lat, czy jak ktokolwiek chce to coś nazwać. Pomińmy już to, iż według mnie matura to żart, absurd, niedorzeczność i totalny bezsens, który niestety otwiera mi większość drzwi.
Ostatnio wzięło mnie na wspominki. Zaczęłam przeglądać swoje stare rysunki oraz czytać stare zeszyty-brudnopisy, które nawet po tak krótkim czasie stały się obfitą kopalnią wiedzy o mnie samej. I to mnie przeraziło. Nie to, żebym jakoś specjalnie się zmieniła... Byłam bardziej szurnięta, to wiem... A także mniej otwarta. I to chyba stanowi sendo, o którym mam zamiar mówić. W tych swoich notatkach zapisywałam różne pomysły, ciekawostki, a po paru latach dopisywałam swoje komentarze, co wygląda komicznie i sprawia, że naprawdę uwielbiam do tego wracać i dopisywać kolejne komentarze. W tych zeszycikach również pisałam swoje opowiadania. Cóż, młoda byłam, chciałam znaleźć ujście dla swojej fantazji, nie tylko samym rysunkiem człowiek żyje. Po jakimś czasie odnalazłam swój styl, co prawda nieukształtowany, ale w nim czułam się najlepiej. Jakbym miała go opisać jednym słowem byłoby to szorstki. Uwielbiałam ironię, sarkazm, cyniczność, chaos, w którym był ład, krótkie i zwięzłe zdania, dystans do rzeczy opisywanych, gdzie większość słów była specjalnie wyselekcjonowana, czasami używałam potocznych sformułowań oraz nie dało się u mnie znaleźć jakiejkolwiek słodyczy. To byłam ja i wiedziałam o tym, że taki styl najlepiej mnie wyraża. Dodatkowo w krótszym czasie potrafiłam złożyć wypowiedź poprawną, bez większej ilości powtórzeń, trafiającą w sendo tematu. I się zaczęło...
Pierwsze po podstawówce jest gimnazjum, nie? Zaczyna się pisanie wypracowań, dłuższe odpowiedzi ustne, referaty, czy rozprawki... Nie pamiętam już co jeszcze. Zakładam, że już wiadomo, że chciałam je pisać swoim własnym językiem, prawda? Pewnie po tym, co wspomniałam każdy pomyśli "Jeśli zdania były niepoprawne, to o co ci biega?". Zaskoczę was - nie pisałam niepoprawnych zdań. Podczas odpowiedzi ustnej, wiadomo, zdarzało mi się zaczynać zdania od "no i...", "a więc...", itp, ale nie robiłam tego nagminnie, a przynajmniej nie tak, żeby usłyszeć choćby raz abym tak nie robiła (zbyt zawiłe, prawda?). Wszystko, do czego się czepiano to pozostała reszta, bo jak tak młoda, cichutka i spokojna dziewczynka może ironizować? Jak mogłam, ja się pytam, nie być tak rozkoszna jak inni? Jak mogłam nie pisać utartymi schematami...? No jak mogłam!?
Teraz chcę powrócić do tego, o czym mówiłam wcześniej - brak otwartości. Miałam swoje zdanie, ależ owszem, nawet nauczyciele już na początku podstawówki byli tym bardzo zaskoczeni. Niestety, kiedy pisałam nikt nigdy mi nie powiedział czy robię to dobrze, czy źle. Z każdym miesiącem wpychano we mnie schemat, od którego niedobrze się robiło. Kiedy nie chciałam nim się posługiwać - ocena w dół, wiadomo. Wtedy jeszcze zachowałam resztki własnego stylu, zapierając się nogami i rękami, jednak to nie było to samo. Samoistnie schemat wplątał się w mój umysł, nie pozwalając na wynurzenie się prawdziwej mnie. Zaowocowało to mniejszą ilością fantazji, a co za tym idzie - mniej opowiadań. Pamiętam do dzisiaj tą frustrację, ponieważ przy okazji dotknęło to także rysowania. Istna batalia z samą sobą. Czy ktoś zna to uczucie, kiedy chcesz a nie możesz...? Co ja się pytam, FB powie mi wszystko...
Pojawiła się iskierka nadziei, po zakończeniu gimnazjum - liceum. Miałam nadzieję, że chociaż tam potraktują nas jak ludzi a nie bachorów, dzięki którym są pieniądze (uwaga: nie mówię o wszystkich nauczycielach!). Niestety po kilku tygodniach zwątpiłam. Znów zaczęło się karcenie za własne zdanie - standard, do którego przywykłam. Ale znów początek miało wpychanie schematu na siłę przez gardło aż do żołądka... Byłam rozdarta i szczerze przyznam - bałam się. Z jednej strony:


"Dobra, a jeśli to, jak piszę jest naprawdę nie do przyjęcia? Ale dlaczego inni o tym nie mówią? Co jeśli na maturze przez moją upartość nie zdam?".


Natomiast z drugiej strony:


"Tylko ja nie chcę pozbywać się siebie. Ten styl najlepiej wyraża mnie, to co chcę powiedzieć i jak chcę by to zostało zrozumiane. To w końcu część mnie, wypracowana przez kilka lat...".

I tak wahałam się pomiędzy obiema opcjami aż nie przyszedł zupełny zastój. Koniec opowiadań, koniec rysunku, koniec mnie. Nauczono mnie takiego przeklętego schematu, że teraz nie potrafię się odnaleźć w temacie. Dają mi do napisania wypracowanie a ja nie mam bladego pojęcia co zrobić, bo schemat wyłączył całkowicie moje logiczne myślenie. Kiedyś interpretację poezji pisałam od ręki, zawierając to, co odczuwam, łącząc z poszczególnymi faktami, o których wiem w danej chwili. Dzisiaj, nawet o tym wiedząc, nie potrafię. Zaczynając czytać wiersz gubię się w pierwszym wersie, kiedy zaledwie parę lat temu rozumiałam go najprędzej ze wszystkich. Mam o to wszystko absolutny żal do tych, którzy do tego się przyczynili. Do samej siebie również. Mogłam stanowczo powiedzieć NIE i powinno mi być wszystko jedno, czy zdam do następnej klasy, czy mnie wykopią, czy cokolwiek innego... Niestety tak się nie stało i egzystuję, poszukując kilku straconych lat. To już łatwe nie jest. Czytam swoje poprzednie wypociny, które sprawiały mi tyle radości, staram się powrócić, staram się tam być. Jak na razie jedynym dobrym skutkiem jest mój powrót do rysowania. Co prawda napisałam już kilka opowiadań, jednak to wciąż nie to samo, co kiedyś. Śmiać mi się chce z tego, jak koślawy jest mój język oraz wypowiedzi, natomiast płaczę nad tym, jak dużo mi jeszcze brakuje by odzyskać ten kawałek siebie.
To, co wypisuję tutaj nadal nie jest wystarczająco dobre bym choć odrobinę była zadowolona z siebie. Zakładam, że większość nie zrozumie ani nie poczuje, o co mi chodzi, ale staram się, by móc wreszcie pisać to, co chcę, wiedząc, że każdy zobaczy to, co chcę by zobaczył.



Czego Jaś się nie nauczy, to i tak mu wszystko zabiorą.




Aby tak zupełnie nie zasmęcić i nie zniszczyć całej nadziei i zapału, ani nie pozostawić absolutnie samego gorzkiego smaku, daję piosenkę, która podnosi na duchu i motywuje by wreszcie się ruszyć i coś zrobić... przynajmniej mnie.











"Potrząśnij głową i powiedz nie byciu więźniem lenistwa
Wszyscy ci, którzy się nie starają, natychmiast się obudźcie
Chcesz mieć wysoką pozycję tylko dzięki siedzeniu w swoim pokoju?
...
Jeden strzał!
Masz zamiar być ofiarą? Masz zamiar przegrać, szukając łatwego wyjścia
Tylko jeden strzał!
Odwróć swoją twarz w stronę szorstkiego świata i zetrzyj się i walcz
Nawet jeśli wysokie ściany próbują cię zablokować
Przeskocz je, nawet jeśli za każdym razem upadniesz"