Zaczęłam od wychwalania gór, więc to oczywiste, że piszę tą notkę świeżo po powrocie z nich, choć post publikuję znacznie dużo później. Ze względu na to, jak bardzo je lubię, chciałabym opisać nieco moją podróż, chociażby dla samego faktu, by bardziej utrwalić ją w pamięci...
Przygotowania, trasa i pierwsza noc...
Kiedyś już parokrotnie z rodziną byliśmy w górach, jednak nasze przygotowanie wskazywało na to, że idziemy raczej przespacerować się po mieście, niż jakobyśmy mieli wchodzić chociażby na pagórek. Tenisówki (bądź sandały), malutki plecaczek, gdzie znalazło się dużo niepotrzebnych rzeczy, ładne ubranie i nic więcej. Tak odziani trzy lata wcześniej weszliśmy na Morskie Oko oraz Giewont. Nogi mnie bolały, to muszę przyznać i pamiętam to do dziś... W tym roku myśleliśmy bardziej racjonalnie. W naszym ekwipunku znalazło się to, co powinno być, czyli trapery, grube skarpety, znoszone i wygodne ubrania, dzięki którym można było się ubrać "na cebulkę", przykrycie na głowę, kilka plecaków oraz peleryny przeciwdeszczowe. W plecaku, natomiast, brak rzeczy zbędnych. Sama woda, coś do przekąszenia, aparat dla upamiętnienia chwil oraz telefon, by zadzwonić do wewnątrzrodzinnego centrum dowodzenia z informacją, że wszystko w porządku. Szczerze powiedziawszy byliśmy z siebie dumni patrząc na to, co bierzemy~
Trasa, jak to trasa - po drodze. Oczywiście minęła mi na słuchaniu muzyki i przysypianiu, bo odzywały się pozostałości choroby lokomocyjnej... Ale brak korków i przyjemny, chłodny wiaterek, który wlatywał przez otwartą szybę eliminowały wszelakie niedogodności.
Dotarliśmy w nocy (coś około 22), tak jak było w założeniach. Wszyscy trochę zgłodnieli, bo nie mamy w zwyczaju zatrzymywać się podczas jazdy aby coś zjeść. Szczęśliwie znaleźliśmy pizzerię, która miała genialne pizzy (nie pytać o nazwę, nie mam bladego pojęcia). Oswojeni z miejscem, po znalezieniu wi-fi oraz wypiciu kilku filiżanek herbaty poszliśmy spać... Jako iż to było nowe pomieszczenie, usnęłam dopiero o 4 rano, kontemplując prostotę i jednoczesną wygodę łóżka jakie posiadałam. Było genialne!
Dzień 1
By się rozruszać, a nie od razu wskakiwać na głęboką wodę, postanowiliśmy, że naszym pierwszym celem będzie Kasprowy Wierch. Ja wchodzę, reszta wjeżdża, a potem zamiana, ponieważ ktoś musi pilnować tych z lękiem wysokości...
Szczerze przyznam, że jestem nadal pełna podziwu dla siebie... Upał +36 stopni, prawie zero chmur a ja w ogóle z domu wyszłam. Trochę nienormalne, ale nie miałam zamiaru marnować dnia tylko dlatego, że jest gorąco. Wysmarowana kremem, żeby się nie poparzyć, z lnianą czapką na głowie, cienko ubrana i z traperami na stopach od samej willi do samego lasu szłam niestrudzenie... W górach pogoda często się zmienia. Nawet nie zaskoczyło nas, że w połowie drogi: kap, kap, kap... i deszcz. W sumie był jak zbawienie. Nie przeszkadzało mi nawet chodzenie w tej ulewie, bo zimny deszcz na gorącej skórze... Cudowne uczucie~ Jednak powstrzymano mnie, żeby iść dalej ze względu na plecaki. Zapakowaliśmy je w miarę lekko, ale gdyby całe nasiąkły wodą, stałyby się ze trzy razy cięższe. Płaszczy nie chciałam zakładać bo ich nie znoszę... Wolałam być już cała mokra niż mieć to coś na sobie. Tak oto mój
Dzień 2
Tak szczerze to ja już nie pamiętam, co wtedy było... Jednak przeglądając daty, okazuje się, że tego dnia poszliśmy sobie na malutki spacerek do Jaskini... Mroźnej w dodatku. Według mnie wybór miejsca był idealny. Upał prawie +40 stopni, zero wiatru, prawie zero chmur... W Dolinie Kościelisko znajdował się strumyk nad którym się zatrzymaliśmy, w dodatku wokół rozciągał się piękny las.
Dzień 3
Wielki dzień, który miał zwieńczyć nasz przyjazd w góry - wyprawa na Rysy. Pobudka o 5 rano. I nawet udało im się mnie obudzić za pierwszym razem... W dodatku spałam tylko 4 godziny. I byłam nawet wyspana! Seems legit... Dobra, nie ważne. W pełni podekscytowana, wyszłam z innymi w poszukiwaniu busa/taksówki/czegokolwiek innego, co zabrałoby nas na parking pod Morskim Okiem. Niestety, jak to już wcześniej nam powiedziano, ludzie teraz są zbyt leniwi i mało rozgarnięci. Na wyprawę w góry wybierają się, kiedy wstaną, czyli tak koło 10-12, a potem w pośpiechu wracają do domu. I tutaj mieszkańcy Zakopanego mieli rację. Po dotarciu na parking i wyruszeniu dalszą trasą (asfalcie... wiedz, że cię i tak nie lubię) spotkaliśmy dosłownie kilka malutkich grupek. Od 2 do 4 osobowych. Trochę popadało, ale nadal wchodziliśmy, mając nadzieję na poprawę pogody. Dotarliśmy do Morskiego Oka, choć, o dziwo, dużo rzeczy zdawało nam się nowych, natomiast inne pamiętaliśmy jakby z wczoraj. Ciekawie, ciekawie... Widok niestety nas nie zachęcał do dalszej podróży. Mgła była tak duża, że nie byliśmy w stanie dojrzeć połowy jeziora, nie mówiąc już o przeciwległym brzegu. Mimo to, nadal szliśmy w stronę Rys, choć zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to lekko chore. Wokół Morskiego Oka aż nad Czarny Staw szło mi się genialnie... Nic dodać nic ująć. Przystanęliśmy tam na chwilę, myśląc czy aby pójść dalej. Kiedy się rozglądaliśmy, brzeg był ledwo widoczny. Nie mam pojęcia jak ten staw wygląda, tak szczerze... Nie miałam okazji na niego popatrzeć. Jednak... coś, sama nie wiem dokładnie co, pchnęło mnie naprzód. Nie znałam drogi, nikt za mną nie szedł, sama poszłam w stronę Rys. A to ja byłam osobą, która najprędzej mogłaby się poddać. Pełna radości szłam przed siebie, a pozostali musieli mnie gonić. Czekając na nich słuchałam tej ciszy wokół. Była ona tak duża, że moje uszy dosłyszały głosy zza góry, tych, którzy byli przy samym Czarnym Stawie, a ja przecież byłam już spory kawałek dalej. Niesamowite, prawda? Korzystając z chwili przerwy założyłam swoje rękawiczki, które specjalnie zakupiliśmy na ten dzień. Ja potrzebuję się chwytać wszystkiego. Nie wchodzę tylko nogami, ale wykorzystuję wszystko co mam i potem okazało się, że dobrze zrobiłam. Zaczęliśmy iść dalej, tak cały czas w górę i w górę. Dotarliśmy do śniegu, którego było znacznie więcej niż trzy lata temu. Minęła kolejna godzina. Chmury nadal błądziły po niebie, wyglądając coraz bardziej niebezpiecznie. Przysiedliśmy na chwilę, żeby już na poważnie obmyślić sprawę powrotu. Spędziliśmy tam z jakieś 15 minut. Rozejrzeliśmy się. Mama stwierdziła, że jeszcze chwila a będzie padać i grzmieć. Niestety ostateczna decyzja przypadła mnie i mojej nienawiści do schodzenia w dół. Rozważaliśmy dwugodzinną trasę w górę, ale... zdecydowaliśmy się na powrót. Czułam się winna, sfrustrowana i w ogóle byłam zła na siebie, jednak na wariata też nie mogliśmy iść. Zeszliśmy znacznie niżej. Jakiś czas później "szacunki" płynęły do mnie bez ustanku za wyczucie czasu. Najpierw rozszalała się ogromna ulewa. Zmusiło mnie to do założenia płaszcza, choć, jak już wspomniałam, go nie znoszę. Kiedy byliśmy blisko stawu, zaczęło porządnie grzmieć. Cieszyliśmy się, że jednak jesteśmy niżej niż wyżej. Bardziej bezpieczni. Znacznie się ochłodziło. Zaczęło mi być zimno, ale przez dłuższy czas mi to nie przeszkadzało. Nad Morskim Okiem zobaczyliśmy kolejny hit dnia. Panna młoda w czarnych tenisówkach! Myślałam, że ja tam zaraz padnę i im wszystkim przyłożę. Ale za mną stała mama, więc nie miałam okazji. W sumie to nie była moja sprawa, prawda? Kiedy zbliżaliśmy się do schroniska, zauważyłam masę ludzi. Tłok, tłum, czarna masa... nie, to chyba nie do tego... Nie ważne. Byłam przerażona ich ilością no i w sumie lekkomyślnością (sandałki!). I sprawdziło się to, co mówili nam w busie jak i w taksówce. Śmieszne... Na chwilę przystanęliśmy, żeby skorzystać z łazienki i odpocząć. Wkrótce w pośpiechu wyruszyliśmy z powrotem po asfalcie (nadal cię nie lubię). Myślałam, że mnie tam zaraz szlag trafi. Mama już wiedziała, że jestem bliska od pobicia kogoś i nie spuszczała mnie ani na chwilę z oka. Nie dość, że pełno tam ludzi, co już i tak działało mi na nerwy, to schodząc po kamiennych schodkach, napotkaliśmy grupkę ludzi... Pijanych. Już byliśmy gotowi im przemówić do rozumu, aż jedna dziewczyna się nie wywaliła (ma szczęście, że tylko na tyłek... ciekawie by było jakby poleciała do przodu...) i żeby nie wzbudzać podejrzeń, szybko ich ominęliśmy. Niestety to nie był koniec wrażeń, no na moje oh, jakże wielkie szczęście, dwukrotnie, powtarzam, dwukrotnie dym z papierosów poszedł mi prosto w twarz. Byłam tak zła, że bluzgałam na głos bez pamięci. Nikt mnie specjalnie nie powstrzymywał, ale pierwszy adresat przyspieszył kroku i nawet się nie odwrócił. Drudzy natomiast, znaleźli się za jakiś czas. Kolejni nienormalni, a ja w pełni nabuzowana, przyśpieszyłam z bardzo silną i widoczną intencją pobicia. Na ich szczęście napotkaliśmy kozę, która cichutko sobie jadła trawę i przy której mogliśmy się zatrzymać. Wyciszona widokiem tak spokojnego zwierzęcia mogłam iść dalej w miarę równomiernym krokiem. Niestety tyle emocji, które rozgrzewały mnie od środka, wyparowało i bardzo szybko się wyziębiłam. Nie było to przyjemne. Mokra, zziębnięta, głodna z bolącymi nogami... Nie chcę powtórki. Szybko zaprowadziłam nas do busu, bo miałam serdecznie dosyć ludzi, dodatkowo chciałam się wygrzać. Wparowałam do mieszkania i pierwszą rzeczą jaką zrobiłam to wlazłam do łazienki, napuściłam gorącej wody tak, że aż całe lustro zaparowało, a kiedy wyszłam gorąca herbatka czekała na stole. Po takim dniu było to coś pięknego. Napaliliśmy ogień w kominku, przyciszyliśmy telewizor i zwyczajnie siedzieliśmy w ciszy. Może i jestem dziwna, ale to naprawdę mi się podobało. Kiedy zaczęło się robić ciemno, wyszliśmy na obiad. Ja, oczywiście, miałam całą bluzę mokrą (dlatego najszybciej ze wszystkich zmarzłam), więc musiałam pożyczyć od taty. Uwielbiam męskie ciuchy, więc w pełni zadowolona szłam przez ulice, w leginsach i za dużej, workowatej bluzie. Niestety nasz kelner nas nie obsługiwał.
Dzień 4
Ostatni dzień wycieczki. Spaliśmy długo, a przynajmniej mnie na tyle pozwolono. To w sumie się nie liczyło, póki nikt nie próbował mnie budzić. Kiedy wstałam od razu zaczęła się dyskusja, gdzie mamy dzisiaj zawędrować. Cel wakacji w górach został osiągnięty, ale nie chcieliśmy z rana pakować się w korki i taki upał. Woleliśmy oddać pokój, być przez jakiś czas bezdomni niż siedzieć w samochodzie i się gotować. Uważam, że to była naprawdę wspaniała decyzja. Po zabraniu wszystkich rzeczy, kiedy chcieliśmy pojechać na najbliższy parking... Po prostu nie było jak się przecisnąć. Wszyscy jak jeden mąż wyjeżdżali z Zakopanego, jeden za drugim... Ulżyło mi jak to zobaczyłam. Nie posiadając odpowiednich butów, ponieważ wszystkie trapery były mokre, musieliśmy się udać na jakiś pagórek. Wybraliśmy Gubałówkę. Trzy lata temu wjeżdżaliśmy na nią, teraz chcieliśmy wejść. Nie była wysoka, wręcz chwila drogi. Ale w tenisówkach nie wchodziło się na nią dobrze. Piasek, glina, korzenie i małe kamyki, które po chwili było czuć spod podeszwy. Co prawda, ja już nieco wyrobiona, wskakiwałam sobie na tą górkę, co chwila sprawdzając czy moja siostra idzie. Śmieli się ze mnie, że jeszcze młoda to energię mam, dodatkowo jako jedyna szłam z obciążeniem - plecakiem pełnym wody. I tak skakałam od jednych do drugich, bo pić im się chciało. Dodatkowo pod koniec doszło mi kolejne obciążenie... Moja siostra już nie dawała rady, więc złapała się mojego plecaka i musiałam ją dźwigać na samą górę! Trudno się mówi, przecież nie mogłam jej tam zostawić, nawet jeśli niedaleko była mama. W sumie cały pobyt na Gubałówce spędziłam na szukaniu pocztówki. Obleciałam wszystko, ale nie było ładnych aż w końcu wzięłam tą, którą tolerowały moje oczy... (tak, ona była dla Ciebie, oppa~). Po jakimś czasie z daleka zaczęliśmy obserwować grupkę ludzi. Nic specjalnego, ale my już wywęszyliśmy podstęp. Gość, który kręcił kubkami i jeden podstawiony (bysior), który co jakiś czas podchodził i sobie grał, zachowując się tak jakby był tam pierwszy raz. Haha, don't say... .Kiedy już emocje zaczęły brać górę nad zebranymi, powolutku się ulotniliśmy, bo wiadomo, że zaraz doszłoby do szarpaniny, a wtedy najlepiej się kradnie, nie? No a my z tych, co do bójki pierwsi... Poszliśmy na obiad, ale znowu naszego kelnera nie było! W międzyczasie wytrenowałam śliczniutki charakter pisma i wybazgrałam wszystko na pocztówce. Ja z tych co szybko się gubią, więc cały czas powtarzali mi jak dotrzeć do poczty. A i tak myślałam, że się zgubiłam... Jednak nie! Tylko ta droga strasznie długa, prosta ale długa... Weszłam w pełni zadowolona do tej poczty i od razu uśmiech mi zrzedł. Patrzę lewo - sala A, patrzę prawo - sala B... gdzie iść? Błąkam się, czytam wszystko co popadnie i tak nie wiem gdzie mam pójść po ten jeden znaczek! Rozglądam się, stoję pół godziny, patrzę... Ludzie coś robią przy jakiejś maszynce... Odeszli a ja szybciutko do niej, patrzę... numerek trzeba wyciągnąć! Trochę techniki i człowiek się gubi, naprawdę... Ale znowu trzeba wszystko czytać, bo to nie wystarczy wyciągnąć numerek... Oj nie... Musisz wybrać odpowiednią literkę spośród sześciu, czy siedmiu... Musisz na nią kliknąć i dopiero masz numerek... I jeszcze żeby nie było tak łatwo to była jeszcze jakoś misternie zaszyfrowana... Myślałam, że się załamię. Jakimś cudem udało mi się trafić do odpowiedniej sali i w odpowiedni moment, kiedy mam podejść. Na szczęście była tam miła pani, aż zapomniałam o moim nierozgarnięciu. Dostałam znaczek i mogłam wysyłać! Tylko gdzie? Rozglądam się, bo wcześniej gdzieś mi czerwona skrzynka mignęła przed oczami... Znowu chodzę i szukam, aż wreszcie znalazłam! Teraz wyjście... Jak dobrze, że było duże bo bym znowu się zgubiła. Szukając miejsca, gdzie zostawiłam wszystkich, stwierdziłam, że takie duże miasta, a przynajmniej tak zatłoczone ulice nie są dla mnie. Od razu się wkurzam, że naruszają moją przestrzeń osobistą, robią korek, nagle się zatrzymują, albo idą całą szerokością i nie ma jak przejść. Masakra, nigdy więcej. Idąc na parking pojawił się hit dnia! Chcąc trochę porozmawiać z mamą, zostałyśmy trochę z tyłu. Nagle podjeżdża do nas jakiś samochód, facet wyglądał na trochę... pobudzonego, że tak to ujmę. Trochę (czytaj: tak bardzo, że miałam ochotę ukręcić mu ten napalony łeb...) mi nie pasował z twarzy, więc szykowałam się do wymierzenia prawego sierpowego. Był niefortunnie ustawiony... dla niego. Zadaje pytanie: "Czy w pobliżu jest jakaś agencja towarzyska?". Tak szczerze nie wiedziałam, co mam robić... Bić, czy jeszcze nie? Patrzę na jego pasażera... Młody jakiś, miałam nie dające się odepchnąć wrażenie, że to jego syn, ale... no cóż, w sumie nadal tak myślę. Moja mama szybciej otrząsnęła się z szoku i milutko odpowiedziała: "Nie wiem". Nie spodziewałam się tego po niej... Liczyłam na coś w stylu: "A wyglądam jakbym korzystała?", albo tak bardziej po mojemu: "Takiej gęby na bank nie przyjmą", czy też: "Obok pasażer, taniej będzie". Żałuję, że wpadłam na to ciut za późno... Mówi się trudno. Wreszcie, tak, zgadza się, wreszcie, weszliśmy do samochodu i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Okrężną drogą, a co!